Nie wiadomo, ile jest prawdy w legendzie o Krzeszowicach. Fakty giną w pomroce dziejów. Ich zasadnicza treść obrasta szczegółami wywiedzionymi wprost z fantazji kolejnych „opowiadaczy”. Ale jakieś ziarno tkwi w owych historiach, ziarno prawdy, które zmusza do myślenia, do szukania odpowiedzi na pytanie: Jak to było? A może było tak:
Około 700 lat temu, kiedy to Polską rządził Leszek Czarny, a w Małopolsce wybuchały przeciw niemu bunty, w Krakowie wybuchła epidemia nieznanej nikomu choroby. Gdy wszyscy myśleli, że stolicy grozi wyludnienie, na dworze króla pojawił się pewien dziwny człowiek. Okazało się, że ów mężczyzna posiada lekarstwo w postaci wody, która uzdrawiała chorujących na ową ciężką chorobę. Przy sobie jednak miał jej niewiele. Król, po zapoznaniu się z cudownymi walorami wody, zaproponował mu w zamian za jej dostarczenie złoto w ilości trzykrotnej wagi jego ciała. Gerlin - bo, jak się potem okazało, tak nazywał się "lekarz” - przybywał do stolicy dwa razy w tygodniu, przywożąc ze sobą leczniczą wodę. Gdy już, jak się wydawało, wszyscy w mieście byli zdrowi, Gerlin przestał przyjeżdżać do Krakowa. Ostatni raz widział go ubogi szlachcic - Tadeusz Krzeszewicz, który jechał akurat na Wawel, by prosić króla o kawałek ziemi. Chciał założyć własną osadę, ponieważ jego wieś, w której dotychczas mieszkał, została pochłonięta przez pożar. Po jakimś czasie sam król zapadł na ciężką, tajemniczą chorobę. Wielka rozpacz ogarnęła stolicę, bowiem jak się okazało, w całym mieście nie było już nawet kropli lekarstwa. Król ogłosił, że osobie, która mu tę wodę przyniesie, da tyle złota, ile jego koń zdoła uwieźć.
Wielu próbowało odnaleźć Gerlina, lecz nikomu się to nie udało.
W końcu to tylko Krzeszewicz widział, w którą stronę udał się człowiek z cudowną wodą. Nie namyślając się ani chwili, Tadeusz ruszył w drogę na zachód od Krakowa - w niedostępną puszczę. Po dwóch godzinach podróży zobaczył zniszczone obozowisko. Po dokładnym przeszukaniu go znalazł ciało Gerlina. Nie miał żadnych ran ani śladów po walce. W kieszeni jego płaszcza znalazł małą karteczkę. To była mapa. Tadeusz postanowił jechać do punktu oznaczonego na mapie. Po czterogodzinnej podróży wyjechał z boru i jego oczom ukazał się piękny krajobraz: rozległy teren, na którym rosła bujna, zielona trawa i pachnące kwiaty. Nieopodal zaś spostrzegł bystrą rzekę, przepływającą przez tę uroczą krainę. Przy rzece stało kilka lepianek, tak samo jak na mapie. W centralnym miejscu wioski, zaznaczonym na mapie, wznosiła się największa lepianka. Nie namyślając się ani chwili dłużej, Krzeszewicz wszedł do środka. Na dębowym krześle siedziała staruszka. Tadeusz grzecznie przedstawił się i wyjawił cel swej wizyty. Staruszka, nic nie mówiąc, wyszła z pomieszczenia. Młodzieniec podążył za nią. Szli tak przez chwilę w ciszy, gdy kobieta nagle zatrzymała się i powiedziała:
- Tylko osoba o czystym sercu i o dobrych zamiarach ma prawo do tej wody.
- Mam czyste serce i dobre zamiary wobec tej osady, a potrzebuję tej wody, by uleczyć naszego miłościwego króla Leszka Czarnego - odparł Krzeszewicz.
- A więc dobrze - powiedziała staruszka i po tych słowach zza jej pleców wystrzeliła woda.
Tadeusz nalał wody do małej beczułki i poczuł ogromną ulgę. Szlachcic został jeszcze w osadzie trzy dni, gdyż tak zauroczyło go to piękne miejsce. Następnie wrócił do stolicy, by ratować króla. Król był już prawie umierający, gdy Krzeszewicz wjechał na Wawel. Na szczęście nie było jeszcze za późno na podanie cudownej wody.
Po kilku dniach król wyzdrowiał i zaprosił Tadeusza do siebie. Gdy szlachcic stanął przed jego wysokością, ten powiedział:
- Dzięki tobie żyję, więc wedle umowy otrzymasz ode mnie złoto.
Do sali audiencyjnej wjechało dwanaście wózków załadowanych złotem. Wtedy młodzieniec powiedział:
- Nie chcę złota, lecz pragnę kawałka ziemi.
- Dziwną masz prośbę, ale uszanuję twoją wolę - rzekł król - Który kawałek ziemi ma stać się twoją własnością?
- Chciałbym ziemię, która do końca moich dni pozostanie w mej pamięci. Jest to obszar, który niedawno miałem przyjemność zwiedzić, położony na zachód, około dnia drogi stąd.
- Niech więc tak będzie. Oto podpiszemy akt własności tej ziemi.
Po kilku dniach Krzeszewicz wraz z kilkunastoma mieszkańcami Krakowa i ze swoimi ziomkami wyruszył do miejsca, na które od dawna czekał i za którym tęsknił.
W dolince otoczonej wapiennymi wzgórzami zaczęto wznosić kamienno - drewniany dwór dla Krzeszewicza i jego ludzi.
Tak szlachcic Krzeszewicz stał się zasadźcą nowej osady, która wzięła nazwę od imienia swego protoplasty. Po kilkuset latach wieś rozrosła się i często była odwiedzana przez różnych ludzi, szukających nie tylko pięknych widoków, ale także korzystających z leczniczych właściwości siarczanej wody ujmowanej z tamtejszych źródeł.
Obecnie Krzeszowice - to także moje miasteczko. Ciche, spokojne, tętniące swoim życiem - z zachowaniem dawnej świetności i mające niezaprzeczalny urok.
Mateusz Marszałek