Około połowy XIX wieku wznowiono w Tenczynku poszukiwania nowych pokładów węgla - stąd nowe kopalnie: “Adam”, “Katarzyna”, “Barbara”, “Kmita” i “Krystyna”. Budziło się życie pełne nowych nadziei głęboko pod ziemią w kopalniach.
Rano górnik wychodził z domu i opuszczał się do podziemi, aby wyjść dopiero wieczorem. W świetle kaganków lśniły węglowe mury, a gdy światła zabrakło, zdawało się człowiekowi, jakby był żywcem pogrzebany.
A jednak raz było inaczej.
Zgasła lampka górnikowi, który lat kilkanaście pracował na “Kmicie” i kochał kopalnię, niby swoją rodzinną chatę. Znał każde przejście, każdą górę węgla i z przyjemnością uderzał młotkiem w bryły, z których wypryskiwały skrzące się kryształy. Tego pamiętnego dnia, kiedy mu lampka zgasła, zmęczony usiadł na stemplu, by trochę odpocząć, zanim nadejdzie który z towarzyszy i światła mu użyczy. Nie czekał długo - wkrótce na skręcie drogi ukazał się płomyk. Górnik myślał, że zbliża się jakiś człowiek, jednak niosący lampkę był jakiś wyższy i dziwnie piękny. Ubiór na nim czarny, górniczy, ale nie zwykły, lecz z lśniącej materii, wyszywany drogimi kamieniami. Lampka w rękach szczerozłota. Za pierwszym ukazał się zaraz drugi, trzeci, dziesiąty, setny. Szli sznurem długim, pojedynczym, ci nadludzcy górnicy, poważni, jakby z kamiennymi twarzami, na których ani radość, ani ból się nie malowały. Chód ich był dziwny - sunęli cicho, jak cienie, i wszyscy stawali pod ścianą tuż koło siedzącego górnika.
Teraz w ścianie zobaczył on na własne oczy drzwi olbrzymie przystrojone rubinami i szmaragdami. Patrzy górnik na cienie przed sobą i widzi króla podziemia z koroną na głowie, zdobną w trzy węglowe perły, w złotym stroju, w leciuchnym, przeźroczystym płaszczu. Przed królem niosą chorągiew płomienistą, na której srebrzy się napis: “Sprawiedliwość i miłość braterska”. Król podpierał się świecącym toporkiem, a doszedłszy do onych drzwi, uderzył w nie, aż się szeroko rozwarły.
Górnik siedzący na stemplu zobaczył bogactwa niezmierzone - w sali szklanej z żyrandolem, gdzie było mnóstwo świec i lamp, wznosił się tron złocisty. Król zasiadł na tronie, po jego bokach ministrowie z czerwonymi kamieniami na czapkach górniczych. Staje w dwóch rzędach lud górniczy, a przy tronie jeden, niby szambelan z błyszczącym młotkiem, pilnuje porządku. Dziwuje się temu wszystkiemu górnik i widzi, jak przed tronem staje jeden z kolegów, który zmarł niedawno. Tak, to on - te same zmęczone oczy, plecy zgarbione i troska na twarzy. Pozdrowił króla ukłonem i rzecze:
- Królu, na którego chorągwi widnieje napis “Sprawiedliwość i miłość braterska”, otom zszedł już ze świata, a jeszcze troska marszczy mi czoło, jeszcze się wyprostować nie mogą przygarbione plecy, jeszcze spokojem wiecznym nie świecą oczy, bo w trosce, niepokoju i krzywdzie biedzi się moja żona z czworgiem małych dzieci. Właściciel zaprzecza jej prawa do moich zarobków. A ona zaklina się i płacze, i nawet do sądu iść nie może, bo na to pieniędzy potrzeba.
- Nie frasuj się, biedaku, sprawami ziemskimi, w państwie naszym - w kopalni, sprawiedliwość rządzi i miłość braterska. Żonie stanie się zadość. Słucha tu nas górnik, który żyw na ziemię powróci, on zaświadczy, że się żonie twojej zarobek mężowski należy - odrzekł król.
Dwaj olbrzymi górnicy ze złotymi latarkami zbliżyli się do osłupiałego świadka tej sceny i dali mu znak, aby szedł z nimi.
- Człowieku szczęśliwy, dano ci poznać tajemnice kopalni dlatego, bo ją szczerze kochasz. Pamiętaj o nich, gdy powrócisz na ziemię, a jeśli nie poradzisz sobie z właścicielem, wypowiedz głośno zaklęcie: “Sprawiedliwość i miłość braterska nie opuści górników. Zgiń, przepadnij, krzywdzicielu”. Teraz idź i nie mów nikomu, co tu widziałeś. - powiedział król.
Oszołomiony górnik cofnął się do drzwi sali, jeden z duchów nalał mu oliwy i lampkę zapalił. Drzwi się zatrzasnęły i górnik został sam - na ścianie ani śladu drzwi, cicho i pusto, jak dawniej. Wystraszony górnik poszedł do szybu, gdzie wszyscy do wyjścia się zbierali. Nazajutrz, w niedzielę, górnik zakrzątnął się koło sprawy wdowy. Zebrał przyjaciół jej zmarłego męża i wszyscy razem poszli do właściciela kopalni. Kiedy sprzeciwił się on wypłacie pieniędzy, górnik wypowiedział słowa zaklęcia.
- Chodźmy, bracia - krzyknęła gromada, wygrażając pięściami, a taki ich duch miłości nagle ogarnął, że zaraz na ulicy zaczęli radzić, jakby wdowie dopomóc. Wzięli ją w opiekę, za co dziękowała z płaczem, wdzięczna za ludzką poczciwość. Na drugi dzień poszli do roboty górnicy, opuścił się też do szybu zły właściciel, by sprawdzić pracę górników, ale już nie wrócił. Nie wiedzieć, gdzie przepadł, ciała jego nie można było znaleźć. Dzięki staraniom przyjaciół wdowa po zmarłym górniku od nowego właściciela uzyskała zaległą wypłatę.
Górnik, który widział sąd w kopalni, długo nikomu nic nie mówił, wiedział bowiem, że duchy mszczą się, gdy ktoś nie usłucha ich rozkazu. Przykazywał tylko kolegom, żeby byli zawsze sprawiedliwi i wspólną miłością braterską podtrzymywali jeden drugiego w rozmaitych biedach życia. Co widział, opowiedział kolegom na kilka dni przed śmiercią.
Henryk Hawrylak